Strony

sobota, 4 kwietnia 2015

Dying Breed #2

Jeśli ktokolwiek czekał na dalszą część, to przepraszam za czas oczekiwania. XD
Zapraszam. c:


Dying Breed #2

,, Locked in the waiting room and my time is coming soon
There’s no more life in me, I’m tied to catastrophe.
But it feels alright, I might as well be dead’’*

Obudziłam się i… to by było na tyle. Wiedziałam tylko, że mam otwarte oczy, bo czułam pod palcami białka i tęczówki. W ciemności nie byłam w stanie określić czy leżę, czy przyparto mnie do muru. W głowie mi się kręciło, czułam wyraźnie guza z tyłu czaszki. Dostałam kamieniem? 
Zbierało mi się na wymioty, nie chciałam wiedzieć, co się ze mną stało. Nie pamiętałam nic, oprócz ciemniejącego widoku zachodzącego słońca przed oczami. Miałam jakieś przebłyski, ale było to jak dostawanie po oczach światłem odbitym od lustra.
I wtedy to do mnie dotarło.
Mały palec, serdeczny, środkowy, wskazujący, kciuk. Kciuk, wskazujący, środkowy, patyk, mały.
Patyk. Goła kość. Zimna, zaschnięta krew. 
Mięśnie brzucha – napinają się. Uda, kolana, łydki… lewa stopa, brak prawej. Poczułam, że się osuwam…, czyli jednak stałam. Grzechot łańcuchów, byłam przywiązana za kikut. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać, modlić się czy błagać o śmierć? Nie czułam bólu. Nic, nawet odrętwienia. Straciłam palec u prawej ręki i prawą stopę. I żadnej reakcji.
Co oni mi podali?
No właśnie… oni…, czyli, kto? Wróciłam do szpitala tortur?
Cisza… żadnego dźwięku. Nie słyszałam oddechu ani bicia swojego serca. Byłam zimna. Zaczęłam się zastanawiać czy żyję? Może jestem już zwłokami?
Tak ma wyglądać śmierć? 
Jeśli ktoś jest tam na górze to chyba sobie ze mnie kpi?
Mam stracić parę członków, ratować się od chorych istnień w maskach gazowych żeby siedzieć w zatęchłej piwnicy?
I wtedy do mnie dotarło.
Zaniki pamięci stawały się coraz gorsze. Zaczynałam nawet zapominać swojego imienia. Musiałam powtarzać je sobie zawsze, kiedy się obudziłam. 
Mara. Jestem Mara. Mam x lat. Jest x godzina, x dzień, x miesiąca, x roku. X wieku. X ery. 
Zawsze, kiedy się budziłam, na początek widziałam tamten dzień. Ucieczkę z celi. Sztylet przecinający mi dłoń, czerwona smuga krwi na popalonej skórze. Pomarańczowe smugi przed oczami, zielony gęsty gaz unoszący się w powietrzu. Dojście do rury i zaliczenie gleby. Brak siły do dalszej ucieczki, a byłam już tak blisko. I wtedy ta kobieta… Abbey. Tak, cudowna dusza. Mogła nie zwrócić na mnie uwagi, byłam dla niej tylko obciążeniem.
Kiedy przyprowadzili nas tu z powrotem była wycieńczona. Gdyby nie jakiś niebieski środek, który jej wstrzyknęli odeszłaby do krainy wiecznego snu… A może jest życie po śmierci, kto wie?
Na moich oczach obdzierali ją ze skóry. Przywiązali mnie drutem kolczastym do krzesła i kazali słuchać krzyków, oglądać jak zbudowane jest ciało ludzkie – z niektórych miejsc oderwali jej kawałki mięsa – nie za duże żeby nie zeszła za szybko. Widziałam mięśnie na jej twarzy. Wyglądało to tak jak w muzeach manekiny, które pokazują, co człowiek ma w środku – mięśnie, ścięgna i kości. Widziałam to wszystko na żywo. Żywy człowiek, żywa kobieta, chociaż nie wiem czy ktoś byłby w stanie rozpoznać wtedy jej płeć. Pozbawiono jej wszystkiego prócz tego, o co tak się modliła. Nie pozbawili jej życia. 
Na początku opracowałam plan liczenia i wiedziałam jak jest z czasem. Przez miesiąc siedziałam w tej klatce z obdartą ze skórą Abbey. Codziennie wpuszczali nam do żył ten niebieski środek. Czułam, że zamraża mnie on od środka. To zimno, kłucie tysiąca igieł, żyły jak suche gałązki. Czułam każdy milimetr mojego ciała. Skóra odchodziła mi płatami jakbym spiekła się na słońcu. Btw. ciekawe czy jest jeszcze jakieś słońce?
Ale z Abbey coś się w końcu zaczęło dziać. Środek uniemożliwiał jej spanie. Odcięli jej język, nie miałyśmy ze sobą kontaktu, ale wydaje mi się, że jej organizm odrzucał płyn. Nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, zaczęłam w końcu czuć smród rozkładającego się ciała. Wrócili oprawcy. Kiedy otwierali żelazne drzwi wpadało do celi światło, ukazało mi mięsnie na kościach –  dawną Abbey w sukience z karaluchów i czarną maź, którą była oblepiona. Po kilku latach doszłam do wniosku, że to była krew. 
Dzień w dzień patrzyłam w puste okulary maski gazowej, kiedy dostawałam porcję – jak sądziłam – trucizny. Mój organizm przyzwyczaił się na tyle, że traktowałam to, jako posiłek. Nie czułam przy tym głodu, ani pragnienia. Jednak czułam, że cykle mojego ciała zostały zaburzone. Ręką wyczesywałam garści włosów, czułam kości na twarzy, o dziwo miałam dość siły by jako tako funkcjonować, jednak na ucieczkę nie miałabym żadnej szansy. Wydawało mi się, że jestem już tutaj tak długo!, ale dalej nie czułam żadnych oznak kobiecości. Wszystko, cały biologiczny zegar rozregulowany. 
Tyle, że była to ostatnia rzecz o jaką się martwiłam. Prawdę mówiąc nie wiedziałam, czy było coś, co może mnie obchodzić. Wyzbyłam się wszystkich uczuć, nie miałam siły nawet się wściekać. To było jak paraliż. 
Słyszałam jak chrzęści metal. Dopóki drzwi były zamknięte nie słyszałam  żadnego dźwięku. 
I stało wtedy stało się coś, na co nie miałam już żadnych nadziei. Zobaczyłam człowieka. Nie miał na sobie nic pomarańczowego. Najprawdziwszy mężczyzna. Wbiegł z pistoletem na wodę i w pośpiechu rozlał coś na łańcuchy, które mnie trzymały, przerzucił mnie sobie przez ramię prawie zrywając ze mnie liche serwetki, które trochę mnie okrywały, kopnął drzwi otwierając je szerzej i wbiegł w wir wydarzeń. Widziałam wszędzie dookoła masę ludzi walczących z katami w kombinezonach. Zauważyłam, że biegniemy do drzwi. I jakąś czarną masę, którą dostałam w głowę. Okrzyk mężczyzny, który mnie niósł i ciemność. Znowu.
- Straciliśmy sporo naszych. Na szczęście cały czas jest nas dużo. Paru ludzi nadaje się do walki, trzeba im dać tylko dwa, trzy dni na regenerację. Musieli być nowymi nabytkami. Będzie trzeba ich trochę podszkolić. 
- Jesteśmy w stanie dać Im radę?
- Dostaliśmy się do jej bazy, i wróciliśmy ratując po drodze ludzi. Dowiedzieliśmy się paru nowych rzeczy. Mamy szansę na zwycięstwo i ta świadomość podtrzymuje na duchu wielu ludzi. Trzymaj się tego i ty.
- Oczywiście, ale mogą w końcu znaleźć sposób żeby się przed nami bronić. 
- Wtedy znajdziemy inny sposób, aby ich zniszczyć. Teraz przestań się zamartwiać i zajmij się opatrywaniem chorych. Mało mamy tu lekarzy, a rannych coraz przybywa.
Przez powieki przebijało mi białe światło. Słyszałam jakieś jęki. Gdzieś z daleka dźwięk rwanego materiału. Zapach detergentów. Otworzyłam powoli oczy.
Leżałam na starym łóżku. Mimo wszystko było miękkie. Obok zobaczyłam człowieka, który odmierza coś w strzykawce.
Spojrzał się na mnie, widziałam jak spina wszystkie mieśnie, szybko wbił mi strzykawkę pod skórę i powiedział tylko:
- Do zobaczenia później.






*We Are The Ocean - The Waiting Room

sobota, 7 marca 2015

Początek + Dying Breed #1

Po pierwsze - witam na blogu. Bez zbędnych wstępów powiem tylko, że nie ograniczam się do żadnego gatunku. Od razu zapraszam do czytania i wyrażania swoich opinii. c:

Dying Breed #1

,,We are ghosts of the concrete world
Genetic codes of a dying breed
Will I be left behind
Sounds of a playground fading"*

   Jeden korytarz. Drugi. Trzeci. Czwarty. Skończyłam liczyć po przebiegnięciu dwudziestu. Ledwo trzymałam uniesione powieki. Nie wiedziałam, co to za gaz, ale skutecznie spowalniał moją ucieczkę. Czułam zapach spalenizny. Musiałam wejść na korytarz z pokojami, do których zrzucali zwłoki po całym dniu. Szukałam wyjścia podziemnego. Chciałam wydostać się stąd przez ścieki, była to moja ostatnia droga. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie obstawili rury wylotowej. Czułam już smród szamba. Kiedyś nawet nie pomyślałabym, że będę w psychiatryku, a tym bardziej w piwnicy starego szpitala psychiatrycznego, uciekała przed oprawcami w maskach gazowych, w łachach przesiąkniętych krwią, łzami, wonią poparzonej skóry.
Dzisiaj był dzień buntu. Ludzie mają dość tortur, albo się wydostaną, albo umrą. Jedno było pewne – tak czy tak czeka ich śmierć. Niektórzy przygotowali sobie sztylety, których użyją na sobie, jeśli nie zdążą się stąd wydostać i wpadną w łapy kosiarzy. Była to na pewno przyjemniejsza opcja niż to, co spotkało ostatnich, którzy nie dogonili reszty. Na oczach wszystkich więźniów kazano im wypić kwas. Wlewano im go do gardeł, zalewali im oczy. Patrzenie na to z boku i brak jakiekolwiek możliwości by pomóc… najgorsza rzecz, jaka może spotkać żywego człowieka. Prawdopodobnie będę słyszeć krzyki rozczłonkowywanych, palonych, ciętych ludzi do końca życia. Ja przynajmniej nie widziałam w ofiarach rodziny. Nie wyobrażam sobie, co czuła matka widząc jak odcinają jej nowonarodzonej córce palec po palcu, rzucają przed twarz i wyzywają od najgorszych. Ci oprawcy – to nawet nie byli ludzie. Wszystko, co dobre, prawdziwe, co ma w sobie miłość – dla nich było najgorszą zarazą świata. Nie akceptowali spokoju, szczęście znajdowali w torturach.
Nie słyszałam żadnych dźwięków poza biciem swojego serca. Miałam wrażenie, że za chwilę usłyszą je goniący mnie nie-ludzie. Teraz moim celem było wydostanie się stąd. Teraz, kiedy myślę, że może mi się to udać żałuję, że nie wzięłam ze sobą żadnego dziecka. Młodzi nie zasługują na taki los. Nie wiem, co stało się z naszym światem. To był rozłam we wszystkim.
Odór odchodów nasilał się. Widziałam już rury kanalizacyjne. Zgodnie z planem budynku, jaki udało zdobyć się więźniom, kiedy wejdę na następny korytarz jedyne, co muszę zrobić to wziąć głęboki oddech i wskoczyć w śmierdzące bajoro. Przepłynąć kawałek w dół, później oddalić się do brzegu, na skraj lasu i brać nogi za pas. W uliczkach pełnych kamienic, powinni chować się ludzie walczący z tymi wirusami. Jestem naprawdę ciekawa, czym oni są. Nigdy nie zdejmują pomarańczowych kombinezonów, ani swoich masek. Może gdyby zerwać im ją z twarzy wyparowaliby? Rozsypali się w popiół?
Korytarz był ciemny, ale słyszałam szum wody. Kierowałam się w większości słuchem. Serce podeszło mi do gardła, kiedy po mojej prawej stronie coś wydało cichy jęk. Stałam na czymś miękkim. Zmrużyłam oczy, które przywykły już do ciemności i zobaczyłam, że stoję na ręce. Odskoczyłam przerażona, kiedy usłyszałam ciche „mama?”. Chciało mi się płakać. Tyle złych rzeczy tu widziałam, ale dzieci?... One nie zasłużyły na coś takiego, w ogóle żaden człowiek na to nie zasłużył, jak zły by nie był. Przypomniałam sobie swoje dzieciństwo – wiecznie niezadowolona, nie doceniałam tego, co dawali mi rodzice, nie chciałam mieć przyjaciół, którzy nie mieli modnych ciuchów. Zalała mnie fala złości. Byłam skończoną idiotką, rozpuszczoną, zarozumiałą smarkulą. Szkoda, że musiało dojść do takich rzeczy, za nim to zrozumiałam.
Podeszłam do dziewczynki i ostrożnie podniosłam. Poczułam, aż nazbyt dobrze znany zapach krwi. Mała nawet nie miała siły pojękiwać z bólu. Przytuliłam ją jak mogłam najmocniej.
- Wytrzymaj słońce.
- Mamo, zabierz mnie stąd.
To, co chciałam zrobić było chyba najgorszą opcją, narażałam życie dziewczynki, ale nie miałam innego wyjścia. Moja wściekłość podniosła poziom adrenaliny, dawno nie byłam tak zdeterminowana.
- Malutka, spróbuj tylko wziąć oddech najgłębszy jak umiesz i zaraz będzie lepiej.
- Tak jak kiedyś na zawodach na basenie? Pamiętasz? Zajęłam pierwsze miejsce!
- Tak, dokładnie tak.
Nie mogłam długo zwlekać. Upewniłam się, że dziewczynka wstrzymała oddech i skoczyłam. Nic nie widziałam, przypominałam sobie w głowie, jak wyglądała mapa ścieków, zanim została spalona żeby nie było żadnych dowodów. Po przepłynięciu pewnego dystansu, zaryzykowałam i wynurzyłam się, bo z ust dziewczynki wydostawały się już bańki z ostatnim tchem.
- Weź taki sam oddech jeszcze raz, proszę, zaraz będziemy na miejscu.
Był dzień, ale słońce szykowało się do zajścia. Musiałam się pospieszyć. Po ciemku będzie mi trudniej znaleźć azyl. Bagno w tym miejscu zmieniało się powoli w wodę. Zostały mi jeszcze jakieś dwa kilometry do brzegu.
Byłam wyczerpana. Ale nie miałam czasu na odpoczynek. Nawet się za siebie nie obejrzałam. Nie chciałam patrzeć na tamten budynek już nigdy więcej. Chyba, że miałabym go wysadzić.
Obejrzałam dokładnie dziewczynkę. Woda obmyła jej twarz i zostawiła na bladej cerze smugi brudu. Miała duże niebieskie oczy i króciutkie włosy, chyba brązowe. Jej ubrania wyglądały jak podpalone, musiał przejść dużo więcej niż głodzenie i brak wody. Pod jej łaszkami czułam chyba każdą kość. Jak na takie obrażenia i jej stan trzymała się naprawdę dobrze.
- Idziemy teraz w lepsze miejsce.
- Do nieba?
- Nie słońce, ale będzie lepiej.
- Nie jesteś moją mamą…
Nie wiedziałam, co mam jej odpowiedzieć.
- Ale dziękuję Ci bardzo. Jesteś cudowna i odważna. Dziękuję.
Zamurowało mnie. Dziewczynka jest chyba starsza niż myślałam. Zabrałam się do maszerowania. Mała wtuliła się we mnie, ale miała bardzo słaby uścisk. Bałam się, że połamię jej kości.
- Jak masz na imię?
- Mara.
- Witaj Mara. Jestem Abbey.
- Daleko jeszcze?
- Jeszcze kawałek. Możesz iść spać, szybciej Ci zleci.
- Zaśpiewaj mi coś.
- Co na przykład?
Stresowałam się, bo nie znałam żadnych piosenek dla dzieci.
- Jak chcesz to ja mogę zacząć, a Ty dokończysz.
- No dobrze, spróbuję.
Mara wzięła głęboki wdech i zaśpiewała swoim delikatnym, słabym głosem, bardzo powoli:
- Here lies a city on fire - singing along - the arsonist choir - now here I go…
- It started with a spark - and burned into the dark - now here I go.
There is a river I've found - into the wild - under the ground - so here I go.**
Tutaj mała nieźle mnie zaskoczyła.
Nie spodziewałam się takiego tekstu w takich okolicznościach. Ale cóż, usnęła szybciej niż ja dokończyłam zwrotkę.
Gdyby nie to, że chciała ocalić to cudowne dziecko, nogi już dawno by się pode mną załamały.
Wyszłam z lasu. Widziałam już zarys kamienic, które pamiętałam z mapy. Wlekłam się w ich stronę ostatnimi siłami.
Kamienice był bardzo stare. Na szarych, przemokniętych ścianach wisiały ostatnie kawałki wyblakłej farby. Na tle szarego nieba wszystko było przytłaczające. Zupełnie wymarłe miasto. Tak, jakby inwazja trwała już całe wieki, a nie 4 lata. Podeszłam do pierwszych obdrapanych drzwi. Czułam się obserwowana. Prawdopodobnie ludzie oglądali okolicę i czekali by sprawdzić czy ktoś za mną nie przyszedł. Waliłam do pięciu obdrapanych drzwi ostatkiem sił. Miałam pokrwawione kostki, chciałam usnąć na pierwszej lepszej wycieraczce. Dziewczynka spała mocno i nie słyszała skrzypienia metalowych drzwi. Poczułam, że coś ciągnie mnie do tyłu. Ciepła ciecz rozlewała się po szyi. Usłyszałam charakterystyczne wciąganie powietrza przez otwór maski. Gwiazdy przed oczami. Krzyk dziecka. Strzały. Ostatnie uderzenie o ziemię. Ciemność i pustka.