Zapraszam. c:
Dying Breed #2
,, Locked in the waiting room and my time is coming soon
There’s no more life in me, I’m tied to catastrophe.
But it feels alright, I might as well be dead’’*
Obudziłam się i… to by było na tyle. Wiedziałam tylko, że mam otwarte oczy, bo czułam pod palcami białka i tęczówki. W ciemności nie byłam w stanie określić czy leżę, czy przyparto mnie do muru. W głowie mi się kręciło, czułam wyraźnie guza z tyłu czaszki. Dostałam kamieniem?
Zbierało mi się na wymioty, nie chciałam wiedzieć, co się ze mną stało. Nie pamiętałam nic, oprócz ciemniejącego widoku zachodzącego słońca przed oczami. Miałam jakieś przebłyski, ale było to jak dostawanie po oczach światłem odbitym od lustra.
I wtedy to do mnie dotarło.
Mały palec, serdeczny, środkowy, wskazujący, kciuk. Kciuk, wskazujący, środkowy, patyk, mały.
Patyk. Goła kość. Zimna, zaschnięta krew.
Mięśnie brzucha – napinają się. Uda, kolana, łydki… lewa stopa, brak prawej. Poczułam, że się osuwam…, czyli jednak stałam. Grzechot łańcuchów, byłam przywiązana za kikut. Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać, modlić się czy błagać o śmierć? Nie czułam bólu. Nic, nawet odrętwienia. Straciłam palec u prawej ręki i prawą stopę. I żadnej reakcji.
Co oni mi podali?
No właśnie… oni…, czyli, kto? Wróciłam do szpitala tortur?
Cisza… żadnego dźwięku. Nie słyszałam oddechu ani bicia swojego serca. Byłam zimna. Zaczęłam się zastanawiać czy żyję? Może jestem już zwłokami?
Tak ma wyglądać śmierć?
Jeśli ktoś jest tam na górze to chyba sobie ze mnie kpi?
Mam stracić parę członków, ratować się od chorych istnień w maskach gazowych żeby siedzieć w zatęchłej piwnicy?
I wtedy do mnie dotarło.
Zaniki pamięci stawały się coraz gorsze. Zaczynałam nawet zapominać swojego imienia. Musiałam powtarzać je sobie zawsze, kiedy się obudziłam.
Mara. Jestem Mara. Mam x lat. Jest x godzina, x dzień, x miesiąca, x roku. X wieku. X ery.
Zawsze, kiedy się budziłam, na początek widziałam tamten dzień. Ucieczkę z celi. Sztylet przecinający mi dłoń, czerwona smuga krwi na popalonej skórze. Pomarańczowe smugi przed oczami, zielony gęsty gaz unoszący się w powietrzu. Dojście do rury i zaliczenie gleby. Brak siły do dalszej ucieczki, a byłam już tak blisko. I wtedy ta kobieta… Abbey. Tak, cudowna dusza. Mogła nie zwrócić na mnie uwagi, byłam dla niej tylko obciążeniem.
Kiedy przyprowadzili nas tu z powrotem była wycieńczona. Gdyby nie jakiś niebieski środek, który jej wstrzyknęli odeszłaby do krainy wiecznego snu… A może jest życie po śmierci, kto wie?
Na moich oczach obdzierali ją ze skóry. Przywiązali mnie drutem kolczastym do krzesła i kazali słuchać krzyków, oglądać jak zbudowane jest ciało ludzkie – z niektórych miejsc oderwali jej kawałki mięsa – nie za duże żeby nie zeszła za szybko. Widziałam mięśnie na jej twarzy. Wyglądało to tak jak w muzeach manekiny, które pokazują, co człowiek ma w środku – mięśnie, ścięgna i kości. Widziałam to wszystko na żywo. Żywy człowiek, żywa kobieta, chociaż nie wiem czy ktoś byłby w stanie rozpoznać wtedy jej płeć. Pozbawiono jej wszystkiego prócz tego, o co tak się modliła. Nie pozbawili jej życia.
Na początku opracowałam plan liczenia i wiedziałam jak jest z czasem. Przez miesiąc siedziałam w tej klatce z obdartą ze skórą Abbey. Codziennie wpuszczali nam do żył ten niebieski środek. Czułam, że zamraża mnie on od środka. To zimno, kłucie tysiąca igieł, żyły jak suche gałązki. Czułam każdy milimetr mojego ciała. Skóra odchodziła mi płatami jakbym spiekła się na słońcu. Btw. ciekawe czy jest jeszcze jakieś słońce?
Ale z Abbey coś się w końcu zaczęło dziać. Środek uniemożliwiał jej spanie. Odcięli jej język, nie miałyśmy ze sobą kontaktu, ale wydaje mi się, że jej organizm odrzucał płyn. Nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, zaczęłam w końcu czuć smród rozkładającego się ciała. Wrócili oprawcy. Kiedy otwierali żelazne drzwi wpadało do celi światło, ukazało mi mięsnie na kościach – dawną Abbey w sukience z karaluchów i czarną maź, którą była oblepiona. Po kilku latach doszłam do wniosku, że to była krew.
Dzień w dzień patrzyłam w puste okulary maski gazowej, kiedy dostawałam porcję – jak sądziłam – trucizny. Mój organizm przyzwyczaił się na tyle, że traktowałam to, jako posiłek. Nie czułam przy tym głodu, ani pragnienia. Jednak czułam, że cykle mojego ciała zostały zaburzone. Ręką wyczesywałam garści włosów, czułam kości na twarzy, o dziwo miałam dość siły by jako tako funkcjonować, jednak na ucieczkę nie miałabym żadnej szansy. Wydawało mi się, że jestem już tutaj tak długo!, ale dalej nie czułam żadnych oznak kobiecości. Wszystko, cały biologiczny zegar rozregulowany.
Tyle, że była to ostatnia rzecz o jaką się martwiłam. Prawdę mówiąc nie wiedziałam, czy było coś, co może mnie obchodzić. Wyzbyłam się wszystkich uczuć, nie miałam siły nawet się wściekać. To było jak paraliż.
Słyszałam jak chrzęści metal. Dopóki drzwi były zamknięte nie słyszałam żadnego dźwięku.
I stało wtedy stało się coś, na co nie miałam już żadnych nadziei. Zobaczyłam człowieka. Nie miał na sobie nic pomarańczowego. Najprawdziwszy mężczyzna. Wbiegł z pistoletem na wodę i w pośpiechu rozlał coś na łańcuchy, które mnie trzymały, przerzucił mnie sobie przez ramię prawie zrywając ze mnie liche serwetki, które trochę mnie okrywały, kopnął drzwi otwierając je szerzej i wbiegł w wir wydarzeń. Widziałam wszędzie dookoła masę ludzi walczących z katami w kombinezonach. Zauważyłam, że biegniemy do drzwi. I jakąś czarną masę, którą dostałam w głowę. Okrzyk mężczyzny, który mnie niósł i ciemność. Znowu.
- Straciliśmy sporo naszych. Na szczęście cały czas jest nas dużo. Paru ludzi nadaje się do walki, trzeba im dać tylko dwa, trzy dni na regenerację. Musieli być nowymi nabytkami. Będzie trzeba ich trochę podszkolić.
- Jesteśmy w stanie dać Im radę?
- Dostaliśmy się do jej bazy, i wróciliśmy ratując po drodze ludzi. Dowiedzieliśmy się paru nowych rzeczy. Mamy szansę na zwycięstwo i ta świadomość podtrzymuje na duchu wielu ludzi. Trzymaj się tego i ty.
- Oczywiście, ale mogą w końcu znaleźć sposób żeby się przed nami bronić.
- Wtedy znajdziemy inny sposób, aby ich zniszczyć. Teraz przestań się zamartwiać i zajmij się opatrywaniem chorych. Mało mamy tu lekarzy, a rannych coraz przybywa.
Przez powieki przebijało mi białe światło. Słyszałam jakieś jęki. Gdzieś z daleka dźwięk rwanego materiału. Zapach detergentów. Otworzyłam powoli oczy.
Leżałam na starym łóżku. Mimo wszystko było miękkie. Obok zobaczyłam człowieka, który odmierza coś w strzykawce.
Spojrzał się na mnie, widziałam jak spina wszystkie mieśnie, szybko wbił mi strzykawkę pod skórę i powiedział tylko:
- Do zobaczenia później.